12 kwietnia 1930 roku Albert Einstein wziął udział w koncercie w Berlinie. Bruno Walter dyrygował Orkiestrą Filharmonii Berlińskiej, grając Bacha, Beethovena i Brahmsa, a solistą był Yehudi Menuhin. Tak zachwycony występem był światowej sławy fizyk, że na koniec rzucił się na Menuhina, objął go i powiedział: „Teraz wiem, że w niebie jest Bóg”.
Einstein dużo mówił o Bogu. Wielokrotnie przywoływał go w swojej fizyce – do tego stopnia, że jego przyjaciel, Niels Bohr, kiedyś zganił go za ciągłe mówienie Bogu, co może zrobić. Był „oczarowany świetlista postać ”Jezusa. Uważał, że „najwyższe zasady naszych aspiracji i osądów są nam dane w żydowsko-chrześcijańskiej tradycji religijnej”.
Szczegóły takie jak te, które przekonały miliony ludzi religijnych na całym świecie, że największym fizykiem XX wieku był towarzysz podróży. Mylą się – jak podkreśla list, który właśnie trafił na aukcję. Napisany w 1952 roku do żydowskiego filozofa Erica Gutkinda, który przesłał mu swoją książkę Wybierz życie: biblijne wezwanie do buntu, Einstein nie przebiera w słowach.
„Słowo Bóg jest dla mnie niczym innym jak wyrażeniem i produktem o ludzkich słabościach Biblia jest zbiorem zaszczytnych, ale wciąż prymitywnych legend, które są jednak dość dziecinne ”. Możesz zrozumieć, dlaczego Richard Dawkins był rzekomo zainteresowany kupnem go, gdy ostatni raz pojawił się na aukcji. To fantazja nowego ateisty.
W rzeczywistości ten list mówi nam niewiele, czego nie wiedzieliśmy. Einstein odrzucił wierzenia biblijne jako nastolatek. Nigdy nie chodził na nabożeństwa ani nie modlił się. Nie lubił mistycyzmu. Nie mógł wyobrazić sobie Boga, który karał i nagradzał ludzi (po części dlatego, że był zdecydowanym deterministą). Wielokrotnie dystansował się od idei osobowego Boga. Odmówił tradycyjnego żydowskiego pochówku. W sumie niezbyt religijny.
Nie oznacza to jednak, że ateiści mają rację, by wiać, i że Einstein zawsze mówił o Bogu tylko idiomatycznie, nie mając nic więcej na myśli przez swoje częste odniesienia do boskości. Naszym głównym świadkiem jest sam Einstein. Światowy celebryta i znany z chęci mówienia o Bogu tak samo jak o fizyce, często był proszony, prywatnie i publicznie, o wypowiadanie się na temat swoich przekonań. O ile można je podsumować, wydają się być deistyczne. „Nie jestem ateistą i nie sądzę, żebym mógł nazywać siebie panteistą” – powiedział kiedyś, kiedy poproszono go o zdefiniowanie Boga. „Wierzę w Boga Spinozy” – powiedział rabinowi Herbertowi Goldsteinowi z Synagog instytucjonalnych w Nowym Jorku , „który objawia się w uporządkowanej harmonii tego, co istnieje”. Wszystkie subtelniejsze spekulacje w dziedzinie nauki „wypływają z głębokiego uczucia religijnego”, zauważył w 1930 roku. W porządku, pięknie i zrozumiałości stworzenia, znalazł znaki „Boga”, którego również słyszał przez całe życie w muzyce.
To nie był osobowy Bóg wierzeń Abrahama, ale nie był też idiomatycznym „Bogiem” ateizmu. Rzeczywiście, Einstein mógł być równie miażdżący w tej kwestii. Zapytany, czy istnieje nieodłączny antagonizm między nauka i religia, czy też nauka kiedykolwiek zastąpi religię, był stanowczy w swoim zaprzeczaniu. Nie miał też czasu na wyprowadzanie moralności z nauki. „Każda próba sprowadzenia etyki do formuł naukowych musi się nie powieść” – zauważył kiedyś. Wciąż są ludzie, zauważył podczas charytatywnej kolacji w czasie wojny, którzy mówią, że Boga nie ma. „Ale to, co naprawdę mnie denerwuje, to fakt, że cytują mnie za poparcie takich poglądów”. „Są fanatyczni ateiści, których nietolerancja jest tego samego rodzaju, co nietolerancja fanatyków religijnych” – powiedział w 1940 roku. Czy ktoś wam przypominał?
Einstein nie daje więc pociechy żadnej ze stron w tej debacie. Jego kosmiczna religia i odległy deistyczny Bóg kosmicznego porządku i elegancji nie pasuje ani do programu wyznawców religii, ani do planu ateistów plemiennych. Jak to często w życiu odmawiał i naruszał przyjęte kategorie.
Einstein kiedyś słynnie zauważył, że aby ukarać go za pogardę dla władzy, Los sam uczynił go autorytetem. Jak z fizyką, tak z religią. Wyrządzamy wielkiemu fizykowi krzywdę, kiedy zwracamy się do niego, aby legitymizować naszą wiarę w Boga lub pod jego nieobecność.